Pyra Trail to jeden z pierwszych gravelowych ultramaratonów w Polsce. Tegoroczny dystans liczył 306 km, a trasa tradycyjnie poprowadzona została przez Wielkopolskę. Zwycięcami tegorocznej edycji zostali Łukasz Klimaszewski z czasem 10h50m oraz Dorota Klewecka z czasem 14h35m. Ten wpis jednak jest o debiucie Bartka Miklera, jednego z najlepszych polskich kolarzy przełajowych, w rywalizacji ultra. Popularny Pan Tygrys na pokonanie dystansu potrzebował 12h25m. Przeczytajcie komentarz postartowy.
No właśnie, pojęcie ultra jest dziwne. Dla jednego 100 km to ultra, dla drugiego 500Km+. Dla mnie to po prostu najdłuższa jazda w życiu na jeden raz. I to było zdecydowanie ultra.
Ale od początku…
Startowałem w tak zwanej „grupie śmierci” czyli teoretycznie same kozaki.. na samym końcu o 8:00. Wystartowaliśmy. Od początku tempo raczej nie za mocne. Po ok. 30km zaczęły się single wzdłuż rzeki. Przyznam, że były dość wymagające. Tempo wzrosło. Wyjechałem z singli, na szutrach prędkość wynosiła czasem 35kmh. Zdecydowanie za dużo (co się później się okaże).
Na ok.80km pierwszy postój w sklepie (no i oczywiście kolejka). Musiałem jednak skorzystać, robiło się bardzo ciepło i wiedziałem, że nawodnienie będzie bardzo kluczowe w dalszej rywalizacji.
Wrócę jednak do kolejki. Na całej trasie wyszło 45 minut postoju. Przez kolejki właśnie. Na takim dystansie logistyka jest bardzo ważna. Za każdym razem jak zatrzymywałem się w sklepie, to była kolejka (2-3 osoby przede mną), wodę jednak musiałem uzupełniać. Nawet brałem jedną dodatkowa butelkę wody do kieszonki (temperatura sięgała 35*C), bo warto było się zabezpieczyć lub po prostu mieć do polewania.
Tak sobie jechałem. Mam dziurę między 100km, a 180km. A wiem zatrzymałem się, żeby posmarować łańcuch. Miałem małą buteleczkę smaru. No i po wodę oczywiście. Jedzenie miałem w torbach na rowerze.
Tarapaty zaczęły się na ok. 180km. Najchętniej rzuciłbym rower i zrezygnował z jazdy. Słońce strasznie paliło. Ja się przesłodziłem, starałem się jeść co 40 minut na całym dystansie. Ale jak mija już 6 godzina, a ty zjadłeś już te dwie kanapki z serem i masz tylko żelki, batoniki, ciągle pijesz ISO i puszkę (cola/fanta) to już rzygasz tymi rzeczami. Wiedziałem że na ok. 210 km jest Orlen. Tam zjechałem i zrobiłem sobie przerwę. Serio, usiadłem na krawężniku i siedziałem 10 minut. Poszedłem kupić rogalika, bo akurat miałem ochotę (hotdoga bym nie zjadł), puszkę sprite (też miałem ochotę na ten kwaśny smak) i średnią butelkę sprite. No i wodę zwykłą i gazowaną – gazowana meeeeeega orzeźwia i można sobie „odmulić” kubki smakowe, tego „kapcia” w buzi w ten upał.
Zebrałem się do jazdy. Piłem już dość często – na zmianę sprite, wodę i wodę gazowana, którą też się polewałem.
Całe ciało pokryte solą. W tym d***, którą sobie obszczypałem. To nie problem siodła czy wkładki. Po prostu sól zrobiła tu swoją robotę. Od teraz częściej jadę z dupskiem nad siodełkiem.. szutry jednak nie są równe jak asfalt i to był duży dyskomfort.
Jazda do kolejnego sklepu na trasie. Pamiętam, że jadłem drożdżówkę z serem i kupiłem sobie oranżadę Helenę. Musiałem zmuszać się do jedzenia. Czułem głód. Albo to nie był głód. Ciężko to opisać. Chce ci się jeść, ale nie możesz jeść, choć wiesz, że to jest potrzebne żeby dojechać.
No i zaczęła się jazda. Ktoś kiedyś mi powiedział że na ultra pojawiają się halucynacje. Serio, pojawiają się. Przez ostatnie 70 km je miałem. Widziałem psa, który okazał się krzakiem. Co jakiś czas słyszałem auto, które jedzie za mną (w lesie tak 2 m za mną), ale go tam nie było. Albo obróciłem się za siebie widziałem, ze ktoś za mną jedzie i nagle znikł. Dziwne doznania – myślę, że to zmęczenie dystansem i słońcem dało o sobie znać. Zagłuszenie tego muzyką średnio dawało radę, choć jak puściłem sobie wolną i spokojną muzykę, to te doznania były nieco słabsze.
Straszna zmuła mnie złapała przez ostatnia godzinę. Prawie zasypiałem.
Ostatnie 10 km trwało wieczność. To była jakaś masakra. Psychicznie byłem strasznie zniszczony. Robił się mrok. No dobra, może nie mrok, ale słońce zachodziło. Zacząłem panikować, że nie dojadę przed zmrokiem (który i tak byłby dopiero za 2h).
Ukończyłem przed zmrokiem. Byłem strasznie zadowolony, ale też strasznie zniszczony od środka. Chciało mi się płakać i śmiać jednocześnie. Jakoś po 40 minutach doszedłem do siebie. Zjadłem Pyrę z gzikiem, meeega smak po tych wszystkich słodyczach przez cały dzień. Piwo zero też mega.
Sporo do poprawienia na kolejnym ultra. Na pewno początek trzeba jechać wolniej. Na pewno więcej pewności i wiary w siebie. Mniej panikować. Wziąć więcej „słonego” i kwaśnego jedzenia (tak, miałem kwaśne żelki, ale średnio miałem na nie ochotę). Bukłak w plecaku jako dodatkowa woda – zmniejsza konieczność częstego stawania w sklepie.
Mimo wszystko jestem mega zadowolony z mojej wytrwałości. Nie jestem specem od długich dystansów. Uczę się tego i póki co idzie mi chyba całkiem nieźle. Nie mówię ostatniego słowa w tym sezonie o ultra, bo coś tam jeszcze pojadę 😉
Na koniec powiem tylko, że ten kto wymyślił kolarskie bibsy z kieszonkami po bokach powinien dostać Nobla! Genialna sprawa zwłaszcza na gravelu!
Bartka znajdziecie w social mediach na wszystkich istotnych platformach – facebook / instagram / strava.
REKLAMA