REKLAMA

Gravel RacingLudzieWyścigi

Michał Szaliński (Na Osi Road Team/Syrenka CX): „to był dobry dzień i świetny wyścig” | Szuter Master Małopolska

Jeszcze nie tak dawno punktem zbornym, gdzie spotykali się kolarze szosowi i górscy był cyclocross, czyli kolarstwo przełajowe które jak historia długa jest doskonałym uzupełnieniem zimowych treningów, a kręcącym na trenażerach na ZWIFT nie pozwala zapomnieć o tym, jak się skręca. 😉 Michał Szaliński wywodzi się z kolarstwa szosowego, kilka lat temu złapał zajawkę na cyclocross, a ostatnie miesiące to nowa fascynacja – „gravel racing”. Zaczęło się od startu kontrolnego w Szuter Master Centrum, w maju jeden z głównych celów sezonu czyli etapówka Sudovia Gravel, a w ostatnich dniach Szuter Master Małopolska, który miał być ostatnim szlifem przed startem w Gravelowych Mistrzostwach Polski. Ten ostatni cel jednak odsuwa się na wrzesień.

Komentarz postartowy:

Cykl Szuter Master, już z kilkuletnimi tradycjami, wyrósł na jedno z najlepszych wydarzeń jednodniowych dla szutrowców. Niemniej mój pierwszy z nim kontakt – Szuter Master Centrum, w okolicach Bolimowskiego Parku Krajobrazowego, pod koniec kwietnia, był umiarkowanym rozczarowaniem.

Pomijam niesamowitą serie pecha (zgubiony bidon, 2 gleby, w końcu pęknięta rama przez jakiś zardzewiały element zebrany przez koło), głównym rozczarowaniem była trasa. Płaska (wiadomo centrum), monotonna (trochę szutrów, trochę singli, trochę dróg wśród pól, ale najwięcej asfaltu), mało urokliwa. Mówiąc krótko, nie planowałem kolejnych startów w serii.

Sytuację zmieniły przesunięte MP w kolarstwie szutrowym – gravelman i rodzina w Krakowie. 🙂

Baza zlokalizowana w wymarzonym do tego typu imprez miejscu w Brandysówce, w jednej z dolinek podkrakowskich – Będkowskiej. Z dużym polem namiotowym i miejscem na integrację przy talerzu gulaszu i piwku chłodzonym w strumieniu.

Trasy (83km/1200m up i 183km/2100m up) poprowadzone przez dolinki, w wydaniu dłuższym, eksplorujące Jurę. Tym razem wybrałem wariant krótki, co było świetną decyzją z wielu względów. Przede wszystkim dwa ostatnie tygodnie były u mnie prawie nierowerowe, głównie przez jakąś ciągnącą się infekcję górnych dróg oddechowych. Dodajmy do tego, że “żar leje się z nieba”, no i to jednak góry w porównaniu z naszą mazowiecką płaskopolską.

Te podjazdy, w zasadzie dwa – na początku i na końcu ustawiły cały wyścig. Po starcie, na drugim kilometrze półtorakilometrowy podjazd ze średnim nachyleniem 9% – tutaj wyłoniła się pięcioosobowa czołówka wyścigu – z Krzysztofem Sendorem, który ostatecznie wygrał. Ja z moim całodniowym kompanem – Filipem Walickim – musieliśmy zadowolić się drugą, trzyosobową grupą kilkadziesiąt, a po kolejnym podjeździe (600m 12.5% śr) kilkaset metrów za nimi.

W zasadzie Top 10 był moim celem na ten wyścig, więc wszystko póki co pod kontrolą. Jedziemy równo, mocno, kilka kolejnych kilometrów, po czym po jednym karkołomnym zjedzie widzimy na poboczu najpierw Pawła Kupczaka, potem Gabriela Janowskiego zmieniających dętki, a niewiele dalej jeszcze jednego kolegę (tu jakiś problem z tubeless).

Myślimy – jest dobrze, przed nami już tylko dwóch. 🙂 Oby bez awarii, jechać swoje równo. Jadący z nami kolega pomimo że na podjazdach nas urywa, na zjazdach i w technicznym terenie traci jeszcze bardziej i z pełną premedytacją z Filipem gramy tą kartą. Szutrowe zjazdy, często z ostrymi kamieniami, korzeniami, czy długie piaszczyste sekcje pokonujemy na pełnym gazie, jak na przełajowców przystało. Szybko go urywamy i pędzimy po pudło.

W okolicach 30 km łapiemy Łukasza Głowacza i jedziemy we trzech. Łukasz też ma większe problemy z technicznymi sekcjami niż my, więc wykorzystujemy podobną strategie i również jego urywamy – jest jeszcze lepiej.

Niestety tuż przed bufetem na 41km łapie nas pociąg i zaraz potem Łukasz. Jest póki co raczej płasko, więc współpraca, choć już z nieco nadszarpniętym zaufaniem wraca do łask. Na jednym z podjazdów Łukasz zostaje – skurcze. Czyli znowu z przodu Krzysztof Sendor i my. Ależ to jest dzień!

Wszystko idzie jak trzeba i lepiej niż mógłbym założyć. Ciśniemy swoje, a Filip cały czas przypomina żeby nie dzielić skóry na niedźwiedziu. Ostatni mocny podjazd – liczący około dwóch km, średnio 12%, to są momenty, w których moje źle dobrane na ten wyścig przełożenia (40T przód / 36T tył) sprawiają że klnę niemożebnie i modlę się jednocześnie by nie spaść z roweru przy kadencji <40, przepychamy, Krzysztof znika, za to pojawia się odrodzony Łukasz.

W przedostatni ważny zakręt wchodzi między Filipa i mnie. Gonimy w dół dolinek na złamanie karku krętymi wąskimi asfaltami. Jest sobota, co sprawia że jest też sporo spacerowiczów, często idących środkiem, z dziećmi. Nie jest bezpiecznie, ale nie myślimy logicznie.

Nie znam końca trasy, ponoć jest trudna, ale liczę na jakiś sprint na kreskę które lubię. Oj jak się mocno przeliczam…

Kilkaset metrów do mety jest ostry zakręt w lewo. Niestety od pewnego czasu nie działa mi mapa i nie mieszczę się w nim, za duża prędkość, chłopaki przede mną bokiem niemalże w niego wchodzą, ja przejeżdżam. Pudło odjeżdża.  Wjeżdżam na metę oko 15 sekund po Łukaszu. Od Filipa się dowiaduję, że do zwycięzcy miał 20 metrów.

Na zapałki.

Ależ to był dobry dzień i świetny wyścig.

Czwarte miejsce oczywiście zostawia duży niedosyt, ale raz że jest dużo lepszym niż mogłem planować, dwa, że oliwa zawsze sprawiedliwa sprawiła, że Filip będąc za mną na Sudovii Gravel właśnie dwukrotnie na czwartym miejscu, wreszcie stoi na zasłużonym drugim miejscu podium.

Czas na chłodzone w potoku piwo!

fot. Manuel Uribe

REKLAMA

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *