Arek Kuna na co dzień mieszka w Jedlinie Zdrój, więc trasa po której poprowadzona była ta odsłona Szuter Master prowadziła po dobrze znanych mu rejonach. Takie okoliczności dają inną perspektywę, niż w przypadku osób, które na start zjeżdżają z innych rejonów Polski.
Komentarz postartowy:
Zabytkowa architektura Krzeszowa i Chełmska Śląskiego, legendarne Sokołowsko, Schronisko Andrzejówka pod Waligórą, polsko-czeskie pogranicze i szerokie szutrowe górskie aleje, Masyw Włodarza i Osówka, Borowa, Chełmiec i Masyw Trójgarba – organizatorzy Szuter Mastera w Kamiennej Górze spakowali w 150 km trasę tyle atrakcji, których obczajenie zarówno pod kątem zwiedzania, jak i jazdy, mogłoby wystarczyć luźno na parę tygodni pobytu w środkowej części Sudetów – od jakiegoś czasu moich domowych rejonów.
Jarałem się totalnie tą trasą. Znając całkiem dobrze jej większość, wiedziałem, że wykonano kawał dobrej roboty planując ją w taki a nie inny sposób. To, co pokrzyżowało idealnie zapowiadający się weekend, to front pogodowy, który w sobotę rano przywalił z pełną mocą. Jeszcze dzień wcześniej analizując wspólnie z Łukaszem Klimaszewskim przy kolacji samą trasę i meteogramy, mogliśmy się łudzić, że deszcz nie będzie padał od samego rana albo że trasa przeschnie w trakcie tych kilku godzin i chociaż na metę będzie można wjechać na sucho. Nic z tych rzeczy. Jak się później okazało – był to rekordowy opad tego roku, sięgający 44 mm w miastach i zapewne jeszcze coś ponadto w otaczających je górach. A padało non stop. Będąc zaprawionym w tego typu bojach – w maju na Mistrzostwach Czech MTB dane mi było jechać w nawałnicy z gradem i temperaturze dochodzącej do -1 stopni Celsjusza i znając teren, nadal do samego startu podchodziłem optymistycznie. Wiedziałem, że w takich warunkach kluczowa jest pewność siebie, głowa, no i niezawodny, zadbany sprzęt. Po odebraniu pakietu startowego i ustawiając się z przodu na starcie, jeszcze nie wiedziałem, który z tych elementów mnie zawiedzie.
Punkt 8.00 w gęstych opadach deszczu ruszyliśmy z Kamiennej Góry. Znałem swoje możliwości, więc pozwoliłem Łukaszowi i dwóm śmiałkom, którzy jechali razem z nim jego tempem, spokojnie uciec. Tu jednak taktyka poległa, bo jadąc “swoje” na płaskim otwarciu nawet nie zauważyłem, że zostałem sam na czwartym. 🙂 No nic, pomyślałem, zaraz i tak góry zweryfikują i jazda na kole straci sens, zwłaszcza w tych warunkach. Zgodnie z przewidywaniami, po godzinie jazdy, trasa zaczęła zbierać żniwo i dojechałem do jednego z rywali z Top 3 borykającego się z niedoborem powietrza w kole. Pożyczyłem pompkę i pomknąłem samotnie dalej. “Napompuję, dogonię i oddam!” – jak powiedział, tak zrobił, co nie było jednak ani dla niego, ani dla pozostałych, jedynym problemem tego dnia.
Wtem u mnie komputerek nawigacyjny zaczął wariować. Marki nie podam, bo to nie jest artykuł sponsorowany 😉 Z początku było to do przeżycia, jednak kolejne pół godziny i miałem na kierownicy już tylko martwy ekran. Zawody wymagały samodzielnej nawigacji, więc pojawiła się pierwsza myśl o rezygnacji. Zwolniłem jednak znacząco i jechałem “na czuja”. Nie minęło parę minut, a dogoniła mnie para znanych mi wrocławskich gravelowców – Dymson i Olek. Towarzystwo znamienite, więc wspólnie z nimi zabrałem się do pierwszego bufetu na trasie, gdzie pełne bogactwo – żelki, banany, gorzka czekolada, ciepła herbata, izotonik. Warto było się odżywić, bo nieuchronny podjazd z Sokołowska pod Waligórę do lekkich nie należy.
Tym sposobem w dobrym humorze, tak, w takim armagedonie jest to możliwe, dotarłem pod Andrzejówkę i pograniczne szlaki. Wtedy jednak coraz mocniej zaczęło mnie martwić brzęczenie dobiegające z przedniego hamulca. Doszedł do tego fakt, że w tych warunkach nawet za kimś jechać tak, by się nie zgubić, nie było łatwo. Dokonałem szybkiego ponownego przeliczenia ryzyka, konsekwencji oraz dostępnych mi opcji i na 54 kilometrze dokonałem bolesnej decyzji o DNF na domowym wyścigu, który miał okazję być dla mniej najbardziej wyjątkowym startem sezonu.
Na pocieszenie zatrzymałem się w bodaj najlepszym górskim schronisku, z jakim miałem do czynienia – Andrzejówce w oczekiwaniu na “domowe taxi”, które przyjechało w komplecie z ręcznikiem, ciuchami na zmianę i radosnym szczeniakiem. Poniesione straty – 2 pary klocków hamulcowych i bardzo dużo dumy. O widoki tego dnia byłoby ciężko, więc tu akurat luz. Z producentem komputerka już dogadałem się mejlowo i zapowiedział bezkosztową wymianę mimo upływu gwarancji.
Co zyskałem – wiedzę, o tym, że Szuter Master to zawody, które oferują bardzo wysoki poziom tras, mimo rozrzutu edycji po całej Polsce, szansę faktycznego zagłębienia się w walory danego regionu i otwartą kumpelską atmosferę, której maratony MTB, czy triathlony mogą tym gravelowym wyścigom jedynie pozazdrościć. Serdeczne gratulacje dla wszystkich odważnych na starcie i dodatkowe wyróżnienie dla Top 3, czyli wspomnianych Łukasza, Dymsona i Olka.
fot. Juan Manuel Uribe
REKLAMA