Łukasz Klimaszewski zgodnie z założonym na ten sezon planem z powodzeniem przestawił się z trybu „tylko kolarstwo górskie” na tryb „długodystansowe kolarstwo terenowe”. Od lat rywalizujący na trasach najdłuższych maratonów MTB w kraju i za granicą, doskonale wprawiony zarówno technicznie, jak i kondycyjnie jeśli chodzi o długi dystans szybko odnalazł się na zawodach gravelowych wygrywając zarówno te krótsze, jednodniowe jak Szuter Master czy Garmin Gravel Race, ale także te na długim dystansie wymagające spędzenia w siodle kilkunastu albo i więcej godzin. Sezon zamyka wygraną na wyścigu Wataha Droga do Piekła.
Komentarz postartowy:
Sezon nieuchronnie zbliżył się do końca – pozostały dwa ostatnie starty. Dwa tygodnie temu Garmin Gravel Race, czyli wyścig w formule szybko, krótko, ogień pod górę. Jednak to „czterysetka” wokół Gór Świętokrzyskich była dla mnie startem docelowym.
Przyjemna, letnia pogoda definitywnie się skończyła i start przed świtem nie był zbyt miły. Cały dzień był dość zimy i wilgotny, z przejściowym deszczem. Mniejsza o dyskomfort, ale bilans energetyczny ogrzania organizmu przez kilkanaście godzin może trochę sieknąć. Niezastąpione okazały się wodoodporne skarpetki i rękawiczki. Dodatkowo wybrałem też kask triathlonowy. Można mieć bekę, że jest to kuriozum w gravelach, ale jeśli coś się sprawdza w czasie jazdy, to nie jest głupie.
Zaraz po starcie mocno odskoczył jeden z zawodników. Po ciemku nawet nie widziałem kto, ale bieg gonienia włączył mi się automatycznie. 🙂 Zrobiliśmy sporą przewagę, jadąc wspólnie do setnego kilometra. Potem towarzysz został z tyłu, a mi zostało ponad 300 km samotnej jazdy. Dość ważny moment wyścigu, gdy trzeba sobie zaprogramować w głowie tryb „maszyny do pokonywania kilometrów”. Żadnego patrzenia na tracking, śledzenia, kto mnie goni i czy dogoni. Trzeba po prostu dobrze wykonać swoja robotę i wcześniej ustaloną strategię na wyścig. Jazda poszła mi całkiem sprawnie – jeden postój w sklepie dla uzupełnienia picia i ze trzy krótkie: smarowanie łańcuch, siku.. pewnych rzeczy się nie przeskoczy. W sumie dwadzieścia kilka minut stania. W tym trochę zmarnowanych na użeranie się z nawigacją. W okolicach Łysicy kompas ześwirował, a mapa z kursem zaczęła kręcić się po ekranie. Słyszałem, że nie tylko ja miałem tego dnia podobne problemy. Może pogoda, budowa geologiczna lub diabelskie sztuczki. Musiałem kilka kilometrów jechać na pałę, przekręcając sobie tego nieszczęsnego Garmina z kierunkiem jazdy w mózgu.
Trasa moim zdaniem była świetna. Do 350 kilometra bardzo szybka. Trochę odcinków terenowych, bruku, asfaltu. Tym, co najbardziej zapamiętałem były szutry. Dziesiątki kilometrów. Ale takich pięknych. Gdy składasz się na lemondce i ciśniesz po nich trzy, cztery dychy. Do tego złoty tunel jesiennego lasu zamyka się nad głową. Końcowe 50 kilometrów to już inna bajka. Tu przypadała większość podjazdów, do tego sporo terenu. Bruki znane z MP po kilkunastu godzinach jazdy wchodziły jakby bardziej… Na koniec karna runda przez „piekło” i meta. Po 15 i pół godzinie jazdy.
Start w Drodze do Piekła był dla mnie ostatnim w tym sezonie. Kilka wyścigów na długim dystansie poszło naprawdę nieźle, ale wystarczy tego dobrego i trzeba odpocząć przed następnymi wyzwaniami. Sporo się nauczyłem. Zwłaszcza w zakresie logistyki, strategii jazdy i wyczucia własnego organizmu. Drugie tyle wyczytałem. Z bardziej przydatnych książek mogę polecić: Philip Maffetone „Trening wytrzymałościowy” oraz Alex Hutchinson „Wytrzymałość. Elastyczne granice ludzkich możliwości”. Dobra lektura na jesień.
REKLAMA